Aktualności
Rudnicka Tragedia 5 września 1939 r.

„Klamra”, nr 9 z 2005 r.
Maria Szuba:
„W roku 1939 miałam 12 lat, przeszłam do klasy szóstej. Niestety, wybuchła wojna. W tamtym wrześniu była ładna pogoda. Snopki z pól zwieziono, tylko sąsiad Józef Piątek nie, bo nie miał dużej stodoły i pozostawił zboże w stogach. Ale do Piątka wrócę później. Drogą przez Rudnik uciekali na wschód ludzie, masa ludzi. Wycofujące się wojsko polskie proponowało 4 września mieszkańcom naszej wsi opuszczenie domów, ponieważ planowano w tym terenie zorganizowanie linii oporu, aby przyhamować błyskawicznie przemieszczający się front. Mój ojciec, Szczepan Woźnica, spakował część dobytku i trochę żywności na wóz i ukrył w jednej okolicznej dolince. Postanowił, że nie będziemy uciekać. Muszę dodać, iż mój ojciec był polskim żołnierzem w czasie I wojny światowej oraz wojny polsko-bolszewickiej. Wychował nas w tradycji patriotycznej. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, co to jest bezładna ucieczka. Jedni uciekali do lasów koło Bęczarki lub do Dalina. Drudzy dołączali do fali uciekinierów na wschód. Inni pozostali w domach jak np. nasza sąsiadka, która miała rodzić. Ludzie z górnej części Rudnika mówili, żeby nie uciekać, bo „Niemcy to kulturalny naród.
Przez kilka godzin zapanowała cisza, pusto się zrobiło na drodze. W nocy z 4 na 5 września (z poniedziałku na wtorek) do wioski wkroczyli Niemcy. Między tylnymi odwodami wycofującego się wojska polskiego a przednią straży Wehrmachtu doszło do krótkotrwałej strzelaniny, w wyniku której zginęli niemieccy żołnierze, a wśród nich dość wysoki rangą oficer.
Niemcy sadzili, że strzały padły z rąk ludności cywilnej, więc mszcząc się za poniesione straty, wywlekali z domów niewinnych mieszkańców Rudnika. Kobiety i dzieci prowadzono w stronę Oblaska w Sułkowicach, a mężczyzn gromadzono blisko naszego domu. Rudnik miał być spalony.
Do naszego domu przyleciała sąsiadka Maria Szuba - „Orkiska” i krzyczy do ojca: „Uciekaj, Szczepan, bo Niemcy biorą się do zabijania!” Ojciec natychmiast uciekł do lasu.
W pierwszej kolejności rozstrzeliwano mężczyzn z rejonu „Pod Dalinem”, ponieważ z tego kierunku padły strzały. Ukryta w stodole przez otwór między belkami z przerażeniem obserwowałam chwile rozstrzeliwania. Znalazłam się tam dlatego, ponieważ pobiegłam dowiedzieć się, co dzieje się z moim ojcem. Musiałam jednak ukryć się w stodole. Bałam się bardzo i patrzyłam przez szparę, jak Niemcy ustawiali pod ścianą lepianki (domu, który do tej pory stoi w Rudniku) kolejną dwójkę mężczyzn i strzelali do niej. Nie dobijali konających w męczarniach. Okrutny los miał spotkać większą liczbę rudniczan, bowiem drugą grupę mężczyzn z dolnej części naszej wsi przyprowadzono w pobliże miejsca kaźni. Klęczeli w rowie wzdłuż szosy z rękami podniesionymi do góry i czekali na śmierć.
W tym momencie pani Maria Szuba przerywa opowieść i wzruszeni przechodzimy do miejsca kaźni, gdzie robię zdjęcia. Tam pani Maria dalej opowiada:
Niemcy zaprzestali rozstrzeliwania, kiedy wyjaśniło się, że strzały oddało wojsko a nie cywile. W wyjaśnieniu całej sprawy pomógł „Ślązak” mieszkający u rodziny Dudków i doskonale władający językiem niemieckim. Przyjeżdżał jeszcze po wojnie do tej rodziny. Tragedia dotknęła również dwie młode dziewczyny: Stefanię Gancarczyk i Rozalię Maślerz, które stojąc w oknie starego domu Gancarczyków, przyglądały się poczynaniom niemieckichoprawców. Jeden z nich podniósł karabin i strzelił w okno - zginęły obie od jednej kuli.
Nas wszystkich mieszkających w pobliżu miejsca kaźni zagnano do chałupy Bartłomieja Bylicy, do piwnicy. Panował straszny ścisk. Musieliśmy tam spędzić cały noc. Rano Niemcy przestali nam przez „Ślązaka” jedzenie. Starsi nie jedli, bo bali się otrucia, ale my mali, zjedliśmy.
Do piwnicy Romana Gancarczyka Niemcy wrzucili granat, który poranił kilku ludzi. Największe obrażenia odniosła starsza Zofia Gancarczyk. Trzymała na ręku opatulone w poduszki dziecko i zasłoniła je swym ciałem. Granat urwał jej kawałek stopy. Jej córce, również Zofii Gancarczyk, do dziś tkwią w ciele odłamki granatu. Inne kobiety też ucierpiały, np. Julia Kiebzak i Rozalia Kozieł. Niedługo odwieziono je do szpitala w Wadowicach.
Od Żywca też zginęło kilku, jednak nie wiemy kto. (Sprawdziliśmy - zob. poniżej „Parafialna księga zgonów”.) Nikt się do dziś nie zgłosił. Ci od Żywca zginęli na „Pańskich polach”. Corocznie zamawiamy Mszę św. za wszystkich zabitych.
Mający być rozstrzeliwani chcieli się ratować - 2 z nich podjęło próbę ucieczki. Udało się tylko jednemu, Janowi Kalecie, natomiast nieznanego mi z nazwiska mieszkańca Jawornika, który był chyba na praktyce u kowala Józefa Pułki, Niemcy zabili.
Kiedy zaprzestano rozstrzeliwań i sytuacja uspokoiła się, Niemcy rozkazali wykopać dół w pobliżu miejsca tragedii. Tam polecili wrzucić wszystkie ofiary łącznie z ciałami mieszkańców Cięciny, którzy zostali zastrzeleni nie pod ścianą lepianki, lecz w rejonie „Jesionów” przy drodze koło obecnego kościoła. Ciała posypano wapnem i tam miały bez trumien zostać na wieczność. Dzięki usilnym staraniom rodzin ofiar oraz pomocy owego „Ślązaka” Niemcy pozwolili w nocy z 6 na 7 (środa - czwartek) przewieźć ciała na sułkowicki cmentarz. Nie było czasu na zrobienie trumien. Ludzie z prostych desek, nawet z naszej pogródki, zbili paki, w których poukładano zwłoki. Czasu było mało, więc w niektórych skrzyniach składano po 2 ciała. 7 września na cmentarzu w Sułkowicach odbył się skromny pogrzeb ofiar.
W Rudniku zapanowała żałoba. Dodam jeszcze, że Krzywoń miał na imię Szczepan. Natomiast Władysław Duda to syn dawnego sołtysa; sołtys widząc swe zabite dziecko, rwał sobie włosy z głowy.
Niemcy zabrali całe nasze zboże ze stodół. Jak mówiłam, Piątek zostawił w polu zboże, „Na Dziołach”. Poobkładał je zyrdkami. Cała nasz rola „Pod Kapliczką” tym Piątkowym zbożem obsiała swe pola. To była sąsiedzka solidarność, umieli sobie ludzie pomagać, nie tak jak teraz. Dużo by było jeszcze opowiadać. Na zakończenie powiem tylko to, że pomagałam partyzantom.
Cudem uratował się Jan Kaleta. Wykorzystując warunki terenowe uciekł i ukrył się w rzece pod olbrzymim pniem wierzby. Niemcy gęsto strzelali - kule lekko raniły uciekiniera, ale udało się i dzięki temu ocalił życie. Jan Kaleta już nie żyje.
Jego syn, Czesław, opowiada:
Miałem wówczas pięć lat, kiedy Niemcy pamiętnego dnia zabierali mężczyzn. Ojciec niósł na rękach opatulonego w matczyną chustkę 1,5 rocznego brata Kazka (mama celowo mu dala dziecko w chustce, bo myślała, że Niemcy nas wypuszcza, a mnie prowadził za rękę. Utkwiły mi w pamięci słowa mamy, którymi wtedy zwróciła się do ojca:
„Jasiu, pamiętaj, że nosisz na piersiach medalik święty”. Nas w pewnym miejscu rozdzielono, kobiety i dzieci skierowano w stronę Oblaska w Sułkowicach, a tatę z bratem zabrano na miejsce straceń. Brat Kazek odnalazł się później w domu Gancarczyków.
Kiedy po południu wróciliśmy do domu, zapanowali głęboka żałoba i rozpacz, byliśmy bowiem przekonani, że ojciec nie żyje. Na dodatek przyszedł do nas wieczorem sąsiad. Jego Niemcy puścili, ponieważ miał dokumenty stwierdzające inwalidztwo. Powiedział:
„Wasz tata jest zabity, widziałem, jak do niego strzelali”. Bardzo płakaliśmy.
Jakaż była nasza radość, kiedy około godziny 11 w nocy ojciec wrócił, pokrwawiony, z raną na głowie, ale żywy. Był bardzo przerażony. Długo ukrywał się, gdyż uważał, że Niemcy go ciągle szukają. Opowiadał nam, że siedział w „bele” rzeki pod krzakiem, nie wie jak długo. Niemcy biegali i strzelali za nim. Potem zaprzestali poszukiwań zbiega. Niektórzy prali skarpetki patrząc w jego stronę i tylko cud sprawił, że go nie zauważyli. A uciekł wtedy, kiedy Niemcy po kolei wywoływali ich do rozstrzelania. Zrobił krok do tylu i poleciał w dół między szczepkami, ile miał sił w nogach.
Za swoje cudowne ocalenie dziękował rokrocznie Matce Boskiej: dokąd tylko potrafił, jeździł we Wniebowzięcie na Dróżki kalwaryjskie i grą na trąbce chwalił Królową Niebieską. Mój brat Jan, urodzony już po wojnie, został księdzem. Ojciec zmarł w 1986 r., a mama, Stefania, w niecałe dwa lata później.
Lista rozstrzelanych 5 września 1939 roku w Rudniku
(wg „Parafialnej księgi zgonów”, tom III, kancelaria parafialna w Rudniku)
- Władysław Mizera - Krzczonów - 22 lata
- Stefan Krzywoń - Rudnik 74 - 28 lat
- Józef Pułka - Rudnik 226 - 36 lat
- Jan Pawlus - Cięcina - 42 lata
- Mieczysław Żur - Cięcina - 19 lat
- Franciszek Dyrlaga - Cięcina - 20 lat
- Józef Waliczek - Cięcina - 21 lat
- Jan Dziedzic - Cięcina - 24 lata
- Stefania Gancarczyk - Rudnik 137 - 17 lat
- Rozalia Maślerz - Rudnik 224 - 24 lata
- Adam Judasz - Rudnik 242 - 34 lata
- Wincenty Judasz - Rudnik 66 - 38 lat
- Julian Nędza - Rudnik 76 - 11 lat (zastrzelony w okolicy swego domu)
- Karol Fijoł - Rudnik 70 - 52 lata
- Michał Szwajca - Rudnik 72 - 41 lat
- Stanisław Szwajca - Rudnik 72 - 38 lat
- Jan Szczurek - Rudnik 209 - 34 lata
- Jan Judasz - Rudnik 66 - 49 lat
- Jan Szlachetka - Rudnik 67 - 53 lata
- Jan Koziołek - Rudnik 47 - 51 lat
Nazwiska podajemy według kolejności wpisu w księdze; znajdują się przy nich nazwy miejscowości, z których pochodzili, jak również ówczesne numery ich domów oraz wiek. Wpisu dokonał ks. Józef Gros - proboszcz parafii Sułkowice, do której wówczas Rudnik należał.
Na podstawie gazety „Nowiny z Gminy” poprawiliśmy pisownię nazwisk dwóch mieszkańców Cięciny.
Na Domu Strażaka w Rudniku widnieje tablica pamiątkowa z napisem:
DNIA 5 WRZEŚNIA 1939 R. W WALCEZ HITLEROWSKIM NAJEŹDŹCĄ ZGINĘŁO W RUDNIKU 20 POLAKÓW
CZEŚĆ ICH PAMIĘCI
Tablica na cmentarnym pomniku w Sułkowicach zwiera natomiast nast. zapis:
DLA UPAMIĘTNIENIA OBYWATELI RUDNIKA
ROZSTRZELANYCH PRZEZ NIEMCÓW
W DNIU 5 IX 1939 W RUDNIKU
Rozalia Maślerz
Stefania Gancarczyk
Wawrzyniec Miętka
Józef Pułka
Jan Szczurek
Stanisław Szwajca
Michał Szwajca
Julian Nędza
Oraz 4 obywateli z Żywca
WSZYSTKO PRZEMINIE - MÓDLCIE SIĘ,
ABY PRZEMINĘŁO W SPOKOJU I SZCZĘŚLIWIE
Broszura „W lasach Gościbi” zamieszcza tylko jedno zdanie o rudnickiej tragedii:
„Zaczęło się 5 września w Rudniku, kiedy to bez powodu rozstrzelano 18-tu obywateli Rudnika i 4-ch uciekinierów, zaś 6-go września na Mogilanach, zatrzymali Niemcy 18-tu obywateli Sułkowic, którzy byli na tzw. ucieczce, następnie wywieziono ich do obozów, kilku wróciło”.
Mieczysław Stanaszek w monografii „Sułkowice osiedle 1000 kowali” pisze na str. 127:
„Niemcy wkroczyli do Sułkowic w nocy z czwartego na piąty września 1939 r. Gdy doszli do skrzyżowania dróg na Zielonej - wysłali patrol do sąsiedniego Rudnika, gdzie doszło do wymiany strzałów pomiędzy żołnierzami niemieckimi a strażą tylną polskich oddziałów, wycofujących się w kierunku wschodnim. W wyniku zbrojnego starcia padło trzech Niemców i jeden Polak. Wehrmachtowcy opanowawszy Rudnik, mszcząc się za poniesioną stratę, wywlekli z domów znajdujących się w pobliżu miejsca krótkotrwałej walki 22 osoby, w tym dwie młode dziewczyny i natychmiast wszystkich, bez żadnego śledztwa i sądu, rozstrzelali, pod pretekstem rzekomego współudziału w zabiciu żołnierzy niemieckich”.
I w broszurze, i w monografii brak nazwisk zamordowanych. Na pewno zginęli wówczas nie zapisani w „Parafialnej księdze zgonów” Władysław Duda i Wawrzyniec Miętka.
Najserdeczniej dziękujemy naszym rozmówcom: Pani Marii Szubie, Panu Czesławowi Kalecie oraz innym.
Tekst: Zofia Kurowska (rodem z Rudnika), Stefan Bochenek